Moja przygoda z azjatycką kuchnią zaczęła się w Tajlandii. Wieczorem
wylądowałam na Phuket, wyszłam z lotniska i od razu obezwładniły mnie dwie
rzeczy: lepkie, duszne powietrze i przebijający się przez nie zapach pikantnego
jedzenia.
Azjatyckie jedzenie
to nałóg, kto raz spróbował kuchni ze skośnego kontynentu, ten już nigdy nie
będzie mógł przejść obojętnie obok pachnącej kolendrą zupy tom yum lub pikantnej
sałatki z mango. Azja jest jak wielki kocioł, w którym gotuje się egzotyczny
gulasz: rozmaite owoce morza, ryby w słodko-kwaśnym sosie z dodatkiem orzechów
nerkowca, delikatne sushi z ostrym chrzananem wasabi i marynowanym imbirem, wołowina
z czosnkiem i papryczkami chilli, czy słodki, kleisity ryż z mango.
W tej części świata nie pochłania się jedzenia jak w
Europie, nie wrzuca się w siebie przypadkowych produktów z szybkością karabinu
maszynowego. Tutaj posiłki się celebruje – stół jest zastawiony kilkoma
rodzajami potraw, ryżem, warzywami i sosem sojowym. Nałożenie sobie fury
jedzenia, jest bardzo źle widziane. Je się nieśpiesznie, co jakiś czas,
dokładając na swój talerz kolejne smakołyki. Azjaci uwielbiają towarzystwo przy
jedzeniu – rodzinne obiady, w trakcie których toczą sie dyskusje o wszystkim i
o niczym, wspólne wypady do restauracji z grupą przyjaciół, czy zatłoczone
garkuchnie. Tutaj zawsze znajdzie się ktoś, kto chętnie spędzi z nami czas przy
wspólnej miseczce ryżu.
Ryż jest głównym składnikiem wszystkich posiłków, jak
mawiają w Kambodży „siła jest w ryżu, a nie w chlebie”. Azjaci jedzą ryż o
każdej porze dnia: na śniadanie z dodatkiem jajek a na obiad i kolację z
mięsem, zupą, owocami morza lub warzywami.
Większość azjatyckich posiłków to marzenie zwolenników
zdrowego odżywiania: chrupiące warzywa gotowane na parze, chude mięso i ryż – a
to wszystko z dodatkiem limonek i pikantnych przypraw, które wspomagają
trawienie i zapobiegają infekcjom. Tropikalny klimat w tej części świata,
sprzyja hodowli egzotycznych owoców: soczyste mango, kwaskowe smocze owoce, słodkie
i lekko gumowate longany czy dorodne papaje, są tutaj sprzedawane niemal na
każdym rogu.
Idealnym ratunkiem w trakcie upalnych dni są mocno
schłodzone arbuzy – uliczni sprzedawcy wprawnymi ruchami tną ten soczysty owoc
na kawałki, wrzucają do woreczka ze sztywnej folii, wbijają wykałaczkę i z
uśmiechem wręczają nam tą słodką, ale bardzo zdrową przekąskę.
Każdy kraj, który odwiedziłam, pozostawił we mnie swój
charakterystyczny smak i wspomnienia ludzi, którzy towarzyszyli mi w trakcie
wspólnych posiłków.
Tajlandia, to aromatyczna zupa tom yum w knajpce obok stacji
Nana BTS i najlepszy na świecie makaron pad thai, na który w Bangkoku zabrała
mnie moja tajska przyjaciółka Anthika. Indonezja jest wspomnieniem roześmianych twarzy Fateemy i
Nurfidusi, z którymi w Jakarcie jadłam pyszny satay - mini szaszłyki z kawałków
mięsa, które moczy się w orzechowym lub ostrym sosie.
Świeże sajgonki z sosem chilli, które pałaszowałam na
wietnamskiej wyspie Phu Quoc zaśmiewając się do rozpuku z historii opowiadanych
przez moją brytyjską koleżankę Sue.
Filipiny to ogromne krewetki z masłem i czosnkiem, polane
sokiem z limonki, które Lorlyn serwowała zawsze w towarzystwie bajecznie
przystrojonych drinków z parasolką.
Chiny to grillowane owoce morza na patyku, które uliczny
sprzedawca tak obficie posypał chilli, że poraziło mi lewą stronę ust i Artur
wybuchał śmiechem za każdym razem jak na mnie spojrzał. Opuchlizna z ust,
zeszła dopiero po zjedzeniu dużej porcji lodów z zielonej herbaty. Malezja - zupa asam
laksa z tamaryndem, ananasem, kapustą i chilli, którą pałaszowaliśmy z Arturem
u stóp Petronas Towers.
Khmerski amok z rybą podawany w kokosie – jedząc go pierwszy
raz, nie przypuszczałam, że trzy miesiące później, zostawię w Polsce kotlety
schabowe z ziemniakami i przeprowadzę się do Kambodży, żeby rozpocząć tutaj
nowy rozdział mojego życia.
Te wszystkie egzotyczne smaki, które teraz mam na wyciągniecie ręki, przez długi czas były niedostępne w Polsce. Co roku czekałam
na kolejny wyjazd, żeby znów móc zjeść soczyste mango czy poczuć delikatny
zapach jaśminowej herbaty, która zawsze mnie odpręża. Na szczęście, coraz więcej
polskich firm zaczęło importować azjatycką żywność do kraju nad Wisłą.
Wiem, że zawsze znajdzie się malkontent, który jęknie: „eee, no niby jest duży wybór azjatyckich produktów, ale jednak to nie to samo co kupić lychee w Azji na bazarze”.
Pewnie, że nie to samo – ale ja mieszkając w Polsce, wolałam
od czasu do czasu przywołać azjatycki klimat gotując skośne przysmaki w mojej
warszawskiej kuchni, niż przez kolejny rok żyć tylko wspomnieniami egzotycznych
zapachów i smaków.
Nie wiem jak Wy, ale ja zgłodniałam – uciekam do kuchni w
poszukiwaniu nashi, czyli chrupiącego połączenia jabłka z gruszką.
Karolina Maja Rembiszewska
fot. Ilona Adamska / TAJLANDIA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz